Forum  Strona Główna
RejestracjaSzukajFAQUżytkownicyGrupyGalerieZaloguj
Wampiry na Węgrzech

 
Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna » Taniec Wampirów Zobacz poprzedni temat
Zobacz następny temat
Wampiry na Węgrzech
Autor Wiadomość
Gość







Post Wampiry na Węgrzech
Jak widzicie, forum działa! Temat o TW na Węgrzech... Był ktoś, widział? Ja widziałem, trochę podobne do Polskich... Sprawozdanie później.. Very Happy Very Happy Very Happy Very Happy
Pon 14:48, 18 Lut 2008
DiDa
Znajomy Krolocka



Dołączył: 11 Gru 2006
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 3/3
Skąd: Z brzucha mamy ;)

Post
Ja nie byłam, zazdroszczę. Ale jeśli nikt nie będzie miał mi tego za złe wkleję recenzję z www.taniecwampirow.fora.pl by Moe

Tak więc wyprawę do Budapesztu rozpoczęłam dnia 29 sierpnia, roku pańskiego 2007. No, wyprawę jak wyprawę, po niemal dwudniowej jeździe do Włoch pięć godzin samochodem do Budapesztu wydało mi się czasem niewartym uwagi.
Z wampirzymi motywami zetknęłam się natychmiast po przyjeździe – a zetknięcie polegało na kontakcie wzrokowym z plakatem reklamującym „Vampirok Balja”. Zareagowałam na to radosnym okrzykiem, a moi rodzice zrobili natychmiast miny pod tytułem „Nie, my wcale jej nie znamy”. Cóż, podobne miny przybierali do końca pobytu, gdyż każda najmniejsza reklama VB powodowała u mnie natychmiastowe pojawienie się na twarzy banana. Reklam VB niestety wiele nie było, ale za to udało mi się dojrzeć plakaty reklamujące inne musicale – „Rudolf”, „Hair”, „Grease”, „Hairspray”, „Mamma Mia!”, a produkcją wyjątkowo reklamowaną był „Drakula” – nawet na autobusy się zaplątał. Przy tym niestety nieliczne reklamy VB wypadały blado.
Dwa dni wykorzystałam na zwiedzenie Budapesztu – miasto mnie zachwyciło. Widziałam wiele różnych miast, ale mało które przypadło mi tak do gustu jak Budapeszt właśnie. Jednak mimo tego zachwytu czekałam tylko na wampiry...
Pod Magyar Szinhaz zawędrowałam pierwszego września w okolicach godziny osiemnastej – akurat kończył się spektakl na godzinę piętnastą. Jako że szłam od tyłu teatru, zobaczyłam najpierw wielki, szary budynek z napisem „Magyar Szinhaz”, następnie nieco z boku drzwi, wokół których siedziała grupa ludzi w koszulkach z wielkimi szczękami na plecach. Albo obsługa teatru albo fani czekający na autografy. Nie zastanawiając się nad tym, przemieściłam się na przód i wpadłam natychmiast w tłum ludzi wylewający się z teatru. Jako że przyglądanie się ludziom uważam za zajęcie ciekawe, stanęłam trochę z boku i w czasie czekania, aż tłum się przewali i pozwoli dostać mi się do kasy, uważnie lustrowałam ludność. I natychmiast powstała refleksja – fanów wampirów pozna się wszędzie. Chociażby po charakterystycznym ubiorze – w tym wypadku na przykład długich, czarnych i koronkowych sukniach, czerwonych szalach zarzuconych na ramiona czy – co najbardziej oczywiste – koszulkach z logo VB. Szczerze powiedziawszy aż mi się ciepło na sercu zrobiło, gdy zobaczyłam tych wszystkich ludzi Razz
W końcu jednak się naprzyglądałam, a jako że tłum dalej się kłębił wepchnęłam się na siłę do wnętrza teatru. Hol, o wiele większy niż w Romie, był w tonacji czerwonej – czerwone krzesła, czerwony żyrandol, czerwone światełka. Nastrój więc bardzo odpowiedni. Z panią w kasie nie miałam problemu, bilet odebrałam i wymaszerowałam z teatru, bo do rozpoczęcia spektaklu miałam jeszcze półtorej godziny. Pokręciłam się po okolicy i wróciłam w okolicach godziny dziewiętnastej. I tu z drugiego boku teatru, tuż przy ulicy zauważyłam coś, co dziwnie przypominało mi Chagalową karczmę. Oczywiście ciekawość wzięła górę i ruszyłam w tamtym kierunku, aby stwierdzić, że się nie pomyliłam – rzeczywiście przy jednym z wyjść z teatru (pewnie dla obsługi) stała ściana Chagalowej karczmy. A obok tego mroczne wrota do zamku Krolocka. Najwidoczniej scenografia się nie mieści w całości w teatrze... W każdym razie natychmiast chwyciłam za aparat i rozpoczęłam sejsę zdjęciową.
Po chwili z wnętrza teatru wymaszerowało kilku panów, którzy zdaje się pozazdrościli półnagiemu ciachu i postanowili się na nim wzorować. Cóż, krzepy im nie brakowało, wwieźli bramę, ale za to wywieźli trumny.
Na tym zakończyłam, nadchodził czas i trzeba było wejść do teatru. I muszę przyznać, że gdy dotarłam do drzwi prowadzących na widownię przeżyłam lekki szok.
Widownia była mała. Bardzo mała. Mniej więcej stanowiła jedną czwartą tej romowej. Naprawdę mnie to mocno zdziwiło, zwłaszcza że teatr wydawał się z zewnątrz spory. Widocznie zaplecze zajmuje w tym wszystkim najwięcej miejsca. Przejść między rzędami nie było. Scena na szczęście była duża, a gdy minął pierwszy szok, dopatrzyłam się sporego balkonu, ustawionego stosunkowo nisko, naprzeciwko sceny. Nawet pożałowałam, że nie mam miejsca na balkonie, bo z niego musiał być naprawdę dobry widok. No ale w końcu tak naprawdę nie było czego żałować – w końcu miałam to ekskluzywne miejsce w pierwszym rzędzie. Ale cóż, gdy je zobaczyłam poczułam lekką panikę, że mało co tak naprawdę zobaczę, będzie trzeba siedzieć cały czas z zadartą głową, co do wygodnych nie należy. Pełna obaw zajęłam miejsce, po chwili będąc zmuszoną do znacznego ścieśnienia się – pani obok, wyglądająca na mniej więcej coś między 50 a 60 lat była dość pulchna. Z drugiej strony siadający pan również, a że od razu usiadł z głową opartą na ręce (a ręką opartą na poręczy fotela z mojej strony) postarałam się natychmiast być cieńszą niż w rzeczywistości. Cóż, przynajmniej w takim towarzystwie nie mogłam wpaść w kompleksy na punkcie nadmiaru własnej tuszy...
Chwilę trwało, zanim zgasły światła. Tę chwilę wykorzystałam na rozglądnięcie się po teatrze, stwierdzeniu, że jest naprawdę mały, że wszystkie miejsca są zajęte, że prawie za mną, w drugim rzędzie siedzi jakaś fanka VB (jak pisałam – poznawało się natychmiast. Misterna fryzura, mocny eyeliner, bordowo-czarna suknia i pewnego rodzaju błysk w oku, gdy spoglądała na scenę), oraz że w ogóle widzę dużo fanów na widowni, przyjrzałam się dyrygentowi, który z kolei zabijał czas w taki sam sposób jak ja, czyli przyglądając się ludziom. Z wyraźnym zresztą zadowoleniem.
Aż w końcu zgasło światło i wybuchła (naprawdę nie potrafię znaleźć innego słowa na tę sytuację) uwertura. Na scenie, podobnie jak u nas, znajdowała się plansza, na której pojawiła się wielka szczęka. Animacja nie była tak widowiskowa jak u nas, szczęka po prostu siedziała w miejscu, a wokół niej plansza zmieniała kolor z czerwonego na ciemnoniebieski. Orkiestra od razu pokazała co potrafi – uwertura była cudna, a na mojej twarzy zagościło coś, co było prawdopodobnie błogim uśmiechem nałogowca szykującego się do zażycia używki.
Słuchałam uwertury w prawdziwym uniesieniu i nie mogłam uwierzyć, że słyszę to, co słyszę, że jestem znowu na tym spektaklu – spektaklu, którego myślałam, że już nigdy nie zobaczę.
Dobrze, zrobiło się sentymentalnie, ale wróćmy do tego, co działo się na scenie... A uwertura powoli się kończyła, pojawiły się płatki śniegu, skały okryte śniegiem, zza których wychynął Alfred z „Hej tam Profesorze” na ustach. W roli Alfreda -Héger Tibor. I natychmiastowe skojarzenie z Marcinem Wortmannem, Tibor naprawdę był podobny. „Hej tam...” wykonał przyjemnie, acz bez większych fajerwerków, za to sympatycznie gestykulował i aż prawie miał w rękach gazetę, co więcej wskazywał konkretne miejsce, w którym napiszą o zaginionym w Transylwanii profesorze Wink No ale w końcu zguba się znalazła, ośnieżone odjechały i pojawiła się karczma. Wieśniacy balowali z wyjątkowym wigorem, wiejskiego głupka od razu poznać – pałęta się toto wszędzie, więc a to ktoś potrąci, a to nogę podstawi i jeszcze wyśmiewa się z nieszczęśnika. Ale wszystko ukróciła Rebeka (Dobos Judit) – Rebeka, którą natychmiast szczerze pokochałam, mimo, że piękna to ona nie była. Ale jakie zamaszyste ruchy, jakie miny, jak poradziła sobie z gośćmi! Od razu widać, że to herod-baba, co to nie da sobie w kaszę dmuchać i lepiej jej na drodze nie stawać, bo nie dość, że przydusi znaczną tuszą to jeszcze łeb obije. Chagal (Pavletits Béla) przy niej to chucherko było, o Magdzie (Balogh Anna) nie wspominając. Tancerze-goście karczmy stanowili bardzo dobry zespół, gdy nagle wparował Alfred z Profesorem na plecach zrobili dziwne min, patrzyli z powątpiewaniem, szeptali do siebie, machali rękami w geście „Nic i tak z niego nie będzie”. Magda natomiast załatwiła sprawę z Abronsiusem, a tenże zaczął zadawać niewygodne pytania i zaraz wszyscy goście udawali, że oni to nic nie wiedzą, a pytanie o zamek to tak durne, że zapadła jakaś taka niezręczna cisza... Na sakramentalne pytanie o czosnek natychmiast wszystko znikło, głowy w górę, niezrozumienie pełne, no bo w końcu jaki czosnek, czy gdzieś tu jest jakiś czosnek? Chagal ruszył do akcji, postanowił pokazać gościom pokoje (bo w końcu pytania pytaniami, a biznes is biznes). „Czosnek” zakończony... i tu pojawiła się drobna zmiana. Jak się okazało – scena jest obrotowa, karczma powoli się obróciła i już widzimy budynek od zewnątrz. Słychać delikatny śpiew Sary, otwierają się okna, z których wyziera Alfred z rozmarzoną miną, Abronsius z czujną miną i wyraźnie nie do końca zachwycony sytuacją Chagal. Ten ostatni sprawę totalnie zlekceważył, żaden tam śpiew tylko wiatr – na co Profesor wytrzeszczył oczy, włosy mu nawet jakby bardziej stanęły, prychnął i zaczął sam śpiewać, prychnął, okna się zamknęły, a scena odwróciła.
Wnętrze karczmy wyglądało mniej więcej jak u nas, chociaż urządzone z trochę większym przepychem, ale rozplanowanie pomieszczenia praktycznie jak w Romie. Chagal pozachwalał pokój, na koniec, dla lepszego efektu pozostawiając nowoczesną łazienkę. No, otworzył drzwi i okazało się, że nowoczesna łazienka ma lokatorkę, czyli oczywiście Sarę z lubością zażywającą kąpieli, na której widok na sali rozległy się nieśmiałe chichoty. Nawet lekko przysypiający (zbrodnia!!) pan siedzący obok mnie jakby bardziej się zainteresował Razz ... Chagal otworzył drzwi, Sara (Andrádi Zsanett ) się poderwała, Profesor uroczo zakłopotał, Alfred zbierał szczękę z ziemi, a niczego nieświadomy ojciec jeszcze przez chwilę zachwalał, po czym się odwrócił i... no, prawdopodobnie miał dostać w tej chwili czegoś na rodzaj zawału, ale wypadło to niestety mało przekonywująco. Wygonił córeczkę, zatrzasnął drzwi i wybiegł. A Alfred skończył zbierać szczękę z ziemi, na jakiego twarzy – błogość iiiii raz dwa do drzwi i dziurki od klucza...! A tu drzwi otwarte, więc wszedł... w tym czasie Sara, trochę obrażona zorientowała się, że stało się coś strasznego – zapomniała gąbki! Zaczęła się więc skradać w kierunku łazienki, a tu w łazience Alfred... Szybkie spojrzenia, zakłopotanie pełne i hop za drzwi. Zamykanie zgrało się z dźwiękiem.
Widownia zareagowała bardzo przychylnie na całą scenę, ja oczywiście chichotałam pod nosem. Pan z jednej strony mnie pozostał nieporuszony (zauważył, że Sara ma na sobie jednak odzienie i przestał się interesować? Razz), za to pani z drugiej strony mnie również się cicho podśmiewywała. Naturalnie poczułam do niej natychmiastową sympatię, zerknęłam na nią, okazało się, że ona też się na mnie popatrzyła, uśmiechnęłyśmy się do siebie i wróciły spojrzeniami na scenę.
No cóż, Profesor najwidoczniej stwierdził, że to koniec ekscesów, bo zaczął się rozbierać, do pomocy angażując Alfreda, który z rozmarzoną miną zajęty był wypakowywaniem walizek. Próbował nawet coś przetrzepać, ale uniósł się z tego taki obłok kurzu, że zrezygnował. Tę sielską scenę przerwało wtargnięcie Chagala z pełnym rynsztunkiem: deski, gwoździe i młotek, czyli wszystko to, czego potrzeba, aby zadbać o cnotę córeczki. No i zaczął zabijać drzwi, przy okazji śpiewając. A Sara akurat układała się do snu... przy pierwszych dźwiękach się poderwała i odbyły się cudowne nerwowe podrygi. W wykonaniu Sary nieco sztucznawe, ale za to Alfred i Abronsius byli w tym świetni. Profesor, akurat będący w trakcie zmiany ubrania, aż się przewrócił na łóżko, zaczął wymachiwać ni to rozpaczliwie ni to rozkazująco nogami, więc Alfred (chwilowo zajęty zaglądaniem przez dziurkę od klucza) natychmiast przybył z odwetem. Tymczasem Chagal poprzybijał co było do przybicia, a Sara zerwała się z łóżka i spróbowała otworzyć drzwi. Klamka się poruszała, drzwi pozostały zamknięte, a ojczulek z satysfakcją poklepał deski i powiedział (jak się domyślam...) „Zostań z tatą”. Akurat ten moment wyszedł cudnie, a Sara aż prawie kopnęła drzwi ze złości. Chagal zakończył, rozległy się brawa i przy nich zaczęło już wychodzić, że na spektaklu jest duże stężenie fanów. Pierwsze krzyki były tego doskonałym dowodem. Chociaż akurat tu moim zdaniem nie było czym się zachwycać (no chyba że zachowaniem duetu Abronsius - Alfred). Piosenka wykonana poprawnie, ale jak dla mnie bez większego polotu i do wersji Paszkowskiego nawet się nie umywa.
Cóż, światła przygasły, pora jednak szykować się do snu. Ale mieszkańcy karczmy cierpią na wyraźną bezsenność. No, oprócz Profesora, zasypiającego snem sprawiedliwego oraz Rebeki, która, mając przy sobie Jojnego, również usypia. Ale Sara się powierciła, wzięła w ręce wielką poduchę, poklepała, ponaciągała i ogólnie uczyniła miękkszą, po czym przeniosła się z nią na drugi koniec łóżka i przytuliła. Pomimo faktu, że wyraz twarzy Andradi Zsanett trochę mnie irytował (oczy takie trochę jakby wyłupiaste, szeroko otwarte, jakby wiecznie zdziwione... no ale to nie jej wina, że ma takie oczy ”) to zrobiła taką uroczą, rozmarzoną minę że naprawdę aż nie można było powstrzymać się od uśmiechu. To się po prostu czuło – młodziutka dziewczyna, z głową wypełnioną marzeniami, która właśnie spotkała księcia z bajki. Jednym słowem – zagrane przecudnie! Cała reszta potoczyła się standardowo, Abronsius oberwał, Chagal też oberwał, Sara i Alfred zatopieni w marzeniach. Pojawił się sympatyczny, mroczny wampiryczny chórek i szlus. Muszę przyznać że jakoś mnie ten utwór nie przejął – poza początkiem, czyli moszczeniem się Sary na łóżku. Ale może to wszystko dlatego, że czekałam na wejście Krolocka, po którym wiele się spodziewałam.
Cóż, nie było tak elektryzujące jak w Romie, ale to prawdopodobnie dlatego, że siedziałam w pierwszym rzędzie, kawałek od przejścia, więc nie poczułam obok siebie obecności Krolocka jak to było w Romie. Szukanie go wzrokiem po widowni też niewiele dało. Nie był ten moment aż tak emocjonujący.
Krolock (Egyházi Géza) dostojnym krokiem wmaszerował na scenę i rozpoczął śpiewanie. Utwór wykonany świetnie, ale trochę mi w pierwszej chwili uciekł, bo skupiłam się przede wszystkim na doznaniach wizualnych, a przypatrzyć się miałam okazję. I gdy się przypatrzyłam miałam ochotę się roześmiać. Bo tak – dla mnie węgierski „Taniec wampirów” to mariaż niemieckiej i polskiej wersji, przyprawiony odrobiną własnej, węgierskiej fanatazji. I z Krolockiem było tak, że płaszczyk miał elegancki, z kołnierzem podobnym do tych z niemieckiej wersji, takoż podobnym, bogato zdobionym kubraczkiem. Natomiast spodnie – wybitnie nasze, czyli trochę a la kelner, nie do końca pasujące do całości. No i cóż, skojarzenie – u góry niemiecki, u dołu polski mnie trochę rozśmieszyło. Było to chwilowe, potem już nie zwracałam na to kompletnie uwagi, no ale na „Umarł Bóg” trochę mi to nastrój zepsuło. Krolock pięknie pomachał peleryną, na koniec na chwilę zamarł, słuchając chóru wampirów (który był naprawdę doskonały, taki, jaki być powinien – zero five-linesowych popowych wstawek, gotycki... piękny!) no i zszedł. Podobało mi się, ale jakoś nie wywołało większych emocji, więc natychmiast się zmartwiłam, że i węgierski Krolock na scenie nie potrafi mnie wzruszyć (bo na polskich wampirach się rozczarowałam i miałam nadzieję, że tu sobie to rozczarowanie odbiję, a tu tak... no nie do końca...).
Przepraszam za nieco zagmatwany opis tego fragmentu, ale że wkroczyłam tu w sferę uczyć pomieszanych z moimi dziwnymi odchyłami, które czasami dają o sobie znać... nie potrafię opisać lepiej Wink
Noc się zakończyła, nadszedł mroźny poranek, a wraz z nim „Ale tu jasno”. Chagal dzielnie piłował drewno pod okiem czujnej żony, Magda obierała coś przypominającego ziemniaki, pełna sielanka. Aż tu wparował Kukol, swoim przebiegnięciem przejściem wzbudzając chichoty wśród widowni. Kukol był paskudny i uroczy zarazem. A gdy wskazywał Sarze gdzie to ona ma się udać robił to tak przekonywująco, że aż bezwiednie obejrzałam się za siebie żeby sprawdzić, co on tam wskazuje. A chwilę później pokazał się Chagal, za nim Abronsius i Alfred, wróciły Magda i Rebeka, rozpoczęła się „Prawda”. Abronsius wokalnie bardzo dobrze się pokazał, aczkolwiek skupiłam się raczej na drugim planie. Bo działy się ciekawe rzeczy... Alfred najwidoczniej troszkę o Sarze zapomniał, bo zerkał ni to nieśmiało ni to zalotnie w stronę Magdy, a ta nie pozostał mu dłużna. I tak niby przez przypadek upuściła obierki, Alfred – dżentelmen wrzucił je do stojącej przy dziewczynie miednicy, uśmiechając się, zaczęło iskrzyć... I tak pięknie zapowiadający się romans przerwał profesor, od którego Alfred oberwał solidną burę. Rebeka i Chagal w tym czasie rzucali sobie trochę zaniepokojone spojrzenia, coś w stylu „Co ten wariat robi, a tak pięknie było...”. Ogólnie cała scena, za którą nigdy nie przepadałam, ma u mnie wielki plus. I przeskakujemy do następnej sceny. Alfred szykuje się do kąpieli, a Sara, jak na grzeczną córeczkę tatusia przystało, siedzi w swoim pokoju, czesze włosy i robi minki do lustra. Od razu widać, że chodzi jej po głowie pomysł uwiedzenia przyszłego naukowca... Słyszy chlupot wody dochodzący z łazienki, więc zaraz: zryw z łóżka, gąbka w rękę i ostrożnie, żeby ojczulek nie zauważył, do pokoju gości a z niego do łazienki. Alfred na jej widok aż wrzasnął. No i rozgrywa się urocza scena, którą wszyscy doskonale znamy. Ponownie się przekonałam, że Andradi jest świetną odtwórczynią roli Sary – pomijając fakt, że jej głos mi mocno kojarzył się z głosem Cornelii Zenz (Sary z Wiednia, której wokal bardzo lubię), to kokietowanie Alfreda w jej wykonaniu było pełne wdzięku i tak się trochę czuło, że Sara czuje, że robi na przybyszu wielkie wrażenie, ale sama dopiero odkrywa, jaki może mieć na niego wpływ. Sara wzbudziła u mnie wielką sympatię – a nie zawsze tak się działo, bo w wersji z Hamburga wręcz jej nie lubiłam, w polskiej miałam jednak ambiwalentne odczucia. A tutaj – pełna sympatia. No a z Alfreda zaczęło wychodzić ziółko! Niby to się uśmiecha nieśmiało, kryguje się, ale gdy Sara zaczęła mu mówić o swoim życzeniu to miałam wrażenie, że się powstrzymuje od skakania z radości Wink Tak się biedak zachwycił, że dał się wypchnąć z łazienki, a gdy się zorientował, było już za późno. Drzwi zatrzaśnięte. To stanął, trzymając w objęciach gąbkę, no bo co innego mu pozostało. A za ścianą Sara zażywa kąpieli...
I wtedy na dachu pojawia się hrabia von Krolock (a raczej jego dubler) z zaproszeniem na bal. Błyśnięcie nie było bardzo intensywne i widać, jak Krolock wychodzi z boku, okrywając się płaszczem na wysokości oczu, by przechodząc przez drzwi odrzucić go na bok.
Trochę się bałam, jak będzie wyglądała na scena – bo, jak pisałam, „Umarł Bóg” mnie nie zachwycił, bałam się rozczarowania. Niepotrzebnie. Patrzyłam na to, co się działo na scenie wytrzeszczonymi oczami. Egyhazi Geza był w „Zaproszeniu na bal” re-we-la-cy-jny. Śpiewał przepięknie, grał cudownie. Prawdziwy hrabia, elegancki, dumny, coś wspaniałego. Najbardziej zapadł mi w pamięć moment, w którym śpiewając, okrążył wannę z Sarą, podszedł do drzwi jej pokoju i zwrócony do mnie półprofilem eleganckim gestem położył dłonie na deskach, którymi zabite były drzwi. W jego wyrazie twarzy było wtedy coś takiego... No niesamowitego, chwila zadumy, namysłu. Powiedziałabym, że jego wyraz twarzy i postawa mówiły: „Wiem doskonale co czujesz, jesteś zamknięta, ograniczają twoją wolność, ale jeśli tylko zechcesz mogę cię od tego wszystkiego uwolnić – ja i tylko ja.”
Przepraszam za tę interpretację, ale jakimś sposobem jest to moment, który(i mówię to z pełną odpowiedzialnością) z całego musicalu najmocniej wbił mi się w pamięć i serce. Trwał chwilę – podejście do drzwi, dotknięcie desek, ćwierć sekundy zadumy i powrót do Sary, ale była w tym po prostu magia. Wtedy gdzieś na skraju umysłu (bo reszta mózgu była zajęta oglądaniem) zamajaczyło mi zdziwienie, że Sara na ten gest nie wyskakuje z wanny, nie rzuca wszystkiego w diabły i nie biegnie za Krolockiem. Ja na jej miejscu z całą pewnością bym tak zrobiła.
Ale czas niestety leci nieubłaganie. Pozostają kolejne cudowne momenty – Krolock staje nad Sarą, rozpościera nad nią pelerynę i chwilę potem powolutku, ostrożnie, jakby nie chciał spłoszyć ofiary, nachyla się nad nią, rozwiera szczękę, już-już gryzie...
No i wrzask Alfreda zabrzmiał w moich uszach jak największy koszmar. Po raz pierwszy pożałowałam, że „Zaproszenie na bal” nie wygląda tak, jak jego odpowiednik w „Nieustraszonych pogromcach wampirów”.
Krolock zwiał, pozostawiając mnie w żalu. Muszę powiedzieć, że od tej chwili kocham Krolocka Egyhazi Gezy płomienną miłością. Widać było w całej scenie, że Krolock czuje do Sary coś na rodzaj miłości, ale jednocześnie dręczy go głód, którego nie może powstrzymać. Jako, że nie mogę znaleźć w tej chwili słów, które oddałyby dalej mój zachwyt, idę dalej z opisem przedstawienia i przepraszam, za moje emocjonalne podejście do całego „Zaproszenia na bal” xP
Dobrze, zatrzymałam się na tym nieszczęsnym Alfredzie psującym Krolockowi szyki. Oczywiście natychmiast robi się zamieszanie, do nowoczesnej łazienki wpada cała ekipa. Rebeka przekonywująco lamentuje, Chagal nieco mniej przekonywująco wrzeszczy na córkę, Abronsius chwilowo zapomina o pędzie do prawdy na widok wychodzącej z wanny Sary i widać, że ogarnęło go zakłopotanie, natomiast Alfred z czosnkiem i krzyżem w ręku rozpoczyna działanie. Wymachuje krzyżem i wymachuje, jak by to co najmniej kadzidło było Wink Przerywa, gdy słyszy wrzaski Sary dostającej lanie swojego życia. Doskok do drzwi i patrzymy przez dziurkę od klucza...! A Abronsius wyjmuje notes, zaczyna zapisywać, opiera się na plecach pochylonego pomocnika i zawzięcie pisze. Po czym zamaszyście stawia kropkę i zaczyna się ściemniać.
Przy przejściu pojawia się Kukol wraz z prezentem od hrabiego. A ja już się nie mogę doczekać „Czerwonych trzewików”. Dlatego też „Tam jest swoboda” mija mi szybko i nie pozostawia po obie większych wspomnień, może oprócz tego, że Sara i Alfred tak intensywnie wpatrywali się w balkon, że aż zaczęłam się zastanawiać, co takiego na tym balkonie jest... Oczywiście nic nie było, sprawdziłam.
No a potem ruszyły „Czerwone trzewiki”. Naprawdę piękna scena. Choreograficznie nie odbiegająca od tego, co znamy, a węgierscy tancerze byli naprawdę rewelacyjni, chociaż widać, że trochę się w tych swoich pelerynkach momentami plątali. Ale potknięć nie było, odtańczone doskonale, zwłaszcza spodobała mi się tancerka – Sara. Andradi z kolei popisała się świetnym głosem. Brak mi słów na opisanie, jak wyglądała ta scena, trudno jest opisywać po kolei ruchy tancerzy, zresztą przecież je znacie (sama ten układ znam niemal na pamięć). Więc kończę na tym, że robiło niezwykłe wrażenie. Byłam podwójnie oczarowana, bo parę razy tancerze znajdowali się niemal tuż obok mnie, Sara spacerowała naprzeciwko, więc czułam się tak, jakbym niemal była na scenie. Coś niesamowitego Smile
Ale co dobre szybko mija, zaczynamy kolejny punkt programu – „Modlitwę”. I tu zaczęły się czary, bo karczma, a raczej jej „szkielet”, zza którego promieniowało delikatne światło, zaczęła się powoli obracać. Błękitny dym, czarne postacie wieśniaków i oświetlone Rebeka i Magda. Obrót o sto osiemdziesiąt stopni, powoli już widać opierającego się o drzwi Alfreda. Na jego twarzy maluje się rozmarzona mina i znowu nieco specyficzny uśmiech, przez który zwątpiłam, czy na pewno chce, aby Bóg uchował go przed pragnieniem jego głodnego serca Wink Włącza się Sara, chór się wzmacnia, a ja czuję się jak w bajce. Karczma kontynuuje obrót i po drugiej stronie drzwi, przy których stoi Alfred, znajduje się Krolock rozpościerający pelerynę.
Sara unosi ręce, końcowe dźwięki i przez karczmę na chwilę prześwieca jasne, złote światło.
Piękne.
Oklaskom towarzyszą wrzaski i wycie, w których wzięłam czynny udział. Jestem oczarowana po raz kolejny. Swoją drogą Alfred i Krolock, każdy stojący po innej stronie drzwi mogą stanowić ciekawy punkt interpretacyjny, jeśli uznać „Taniec wampirów” za coś więcej niż tylko komedię o wampirach.
No, a urok chwili znowu psuje Alfred Wink Sara stoi na krawędzi schodków, jeszcze się przez chwilę waha, robi krok w tył oglądając się niepewnie, ale podejmuje twardą decyzję, odkrzykuje lekceważąco Alfredowi i ucieka.
I znowu zaczyna się awantura. Alfred krzycząc wybiega z karczmy, za nim Chagal i Rebeka, pełna rozpacz i dzielna decyzja ojca, że podąży w ślad za córką. Rebeka jeszcze na koniec go przywołuje, Chagal-pantoflarz wraca, ale na widok wydymającej zachęcająco usta żony schyla się ku czosnkowi spoczywającemu na jej obfitym biuście i wraz z nim ucieka.
No i wracamy do wnętrza karczmy. Wolny „Czosnek”, Rebeka głośno wyraża swoją rozpacz. Jest w tym naprawdę świetna. Pojawiają się Alfred z Profesorem, a chwilę po nich drzwi się otwierają, do karczmy wpada wichura, a w wejściu stoją wieśniacy targający ciało Chagala. Rebeka rozpacza. Wszyscy się rzucają do pomocy, raz dwa staje stolik, na którym Abronsius wyprostowuje kończyny karczmarza. Swoją drogą coś mu się chyba pokręciło z tym rozkładaniem, zapomniało mi się co, ale jakiś element ominęli z całą pewnością. Rebeka dalej w sposób rewelacyjny rozpacza, a Abronsius oznajmia, że Chagal nie żyje, co wywołuje kolejne okrzyki bólu. Ale na wieść że miastowy wariat chce przebić męża kołkiem dzieła Rebeka się zbiera i zdrowo pogania Profesora, na co pani obok mnie się podśmiewuje, a ja czuję, że za to pokrewieństwo uczuć już tę panią wręcz uwielbiam. Rebeka okazuje swoje niezadowolenie z durnych pomysłów Abronsiusa, żeby jej mężowi kołek w serce wbijać i przegania go, wraz z asystentem. Karczma pogrąża się we śnie... no ale znowu się okazuje, że jej mieszkańcy cierpią na bezsenność. Po schodach, ze świecą w ręce skrada się Magda. I rozpoczyna się „Zgon to niezła farsa”. Muszę przyznać, że Balogh Anna ma kawał głosu i jej wykonanie wywarło na mnie duuuuże wrażenie. Zarówno śpiew, jak i końcowy wrzask. Chagal się podniósł, przekręcił głowę i już widać było, że aktor, wcielający się w jego rolę o wiele bardziej lubi i o wiele lepiej mu wychodzi Chagal-wampir. No i tu nastąpił interesujący błąd, bo Magda zaczęła wygrażać mu świeczką a nie krzyżem, jak powinna Wink Chagal okzał oczywiście całkowite lekceważenie, zarówno w stosunku do świecy jak i krzyża, po który Magda szybko sięgnęła. No i wyssał biedną służącą do białego. Zawył, beknął z satysfakcją i zorientował się, że coś tu jest nie taki, jak powinno. Pomijając fakt, że posiada zęby, to ktoś skrada się na górze... I Chagala ogarnęła cudowna panika. Rozglądnięcie się, co tu robić, co robić, chwycenie Magdy, przeniesienie jej na stół, przykrycie płachtą, no dobra, ale co teraz? To hyc, za beczkę przy stole, wyjrzenie, cofnięcie się, wyjrzenie znowu, ale nie, bo chyba za bardzo widoczny... W ostatniej chwili do głowy wpada pomysł ukrycia się pod stołem. Wskakuje pod tenże stół, kuli się i wyszczerza zęby do publiczności w szelmowskim uśmiechu. Takim, co mówi: „Ale ja sprytny jestem, nie?”. Bardzo mi się cała scena spodobała i węgierski Chagal od razu zyskał w moich oczach.
A niczego nie świadomy Profesor i Alfred zmierzają w kierunku stolika w celu unicestwienia potencjalnego wampira (no, oni jeszcze nie wiedzą, że to już wampir czystej wody...). Krótka lekcja, gdzie należy wbić kołek i do roboty! Skradamy się, szukamy tego miejsca pomiędzy piątym a szóstym żebrem... Ale... Zaraz, co to za wypukłości...? Sprawdzamy i oczywiście pod materiałem Magda. Chagal w tym momencie panikuje, wyskakuje z kryjówki i zaczyna się gonitwa wokół stołu. Cała scena była bardzo zabawna, publiczność się śmiała i ja się śmiałam, dostając w tym momencie lekkiej głupawki. Ale co za dużo to niezdrowo, karczmarz dopadnięty, już szykujemy kołek do wbicia, a tu niespodziewanie Chagal wyraża chęć zmienienia jadłospisu na wegetariański... Alfred, jako że ma miękkie serce, zaczyna przekonywać Abronsiusa, żeby go wypuścić, chwila konsternacji ze strony Profesora no i szybko postanowione: udajemy się do zamku księcia! (czy też hrabiego, jak to woli...).
Chór przedzamkowy się popisał. Pięknie i mrocznie zaśpiewane, wampiry kręcą się wśród publiczności, jakiś zaczepia któregoś z widzów siedzącego w moim rzędzie przy schodkach. Zauważyłam wtedy, że ma coś dziwnego na twarzy, coś, ci przypomniało mi mocno wybrokatowaną maskę Upiora. Prezentowało się niestety trochę komicznie... Cóż, jak widać Węgrzy mają słabość do dziwacznych makijaży i brokatu (patrz: węgierska wersja „Elisabeth”). Charakteryzacja nie zmieniła jednak faktu, że chór śpiewał naprawdę super. Scenografia – również robiła ogromne wrażenie. Ciekawy pomysł (kojarzący się z APK...) z wyświetleniem z tyłu sceny komputerowej grafiki z zamkiem – która potem przekształciła się w widok fasady. Krolock zaśpiewał pięknie, a jego „bu!” aż poderwało. Niby wiedziałam, że to nastąpi, ale zawsze się daję przy tym złapać, na żywo czy słuchając/oglądając nagrań. A pani obok wydała z siebie zduszony okrzyk. Ta się dopiero nie spodziewała, ha! Wink Krótka rozmowa, nie bardzo warta uwagi i... uwaga, pierwsze spotkanie z Herbertem (Posta Victor)! Nie wyglądał co prawda tak elegancko jak nasz, polski, ale też prezentował się całkiem nieźle. Na zdjęciach na stronie internetowej spektaklu wyglądał z makijażem tragicznie, więc byłam mile zaskoczona widząc, że na scenie wygląda to o wiele lepiej. I w dodatku posta Victor był bardzo dobry wokalnie i aktorsko. Biedny Alfred Wink
Ale lecimy dalej. Wprowadzamy gości do wnętrza zamku, przyzywamy Kukola... Kukol powęszył, parsknął, podbiegł do Krolocka i zaczął się do niego przymilać i to w naprawdę rozczulający sposób. Krolock, dostojny jak na hrabię przystało, gdzieś tam go po głowie pogłaskał i przegnał. Rozczarowany sługa machnął na gości, Abronsius za nim poszedł, a Krolock pokazał Alfredowi pewną gąbkę... Piękny finał, wkroczenie dalej w zamek, zatrzaśnięcie mrocznej bramy i... no cóż, przerwa.
Właściwie nie miałam wielkiej ochoty wychodzić, wolałabym zostać na miejscu i w cichości serca przeżywać to, co przed chwilą zobaczyłam, ale perspektywa zakupu bluzki z VB jednak mnie z widowni wygnała. Jak się okazało sklepik został zaimprowizowany w miejscu szatni. I w porównaniu do naszego był kiepsko zaopatrzony, parę koszulek (które szybko się zresztą skończyły) i programy – w których były jedynie sylwetki artystów. W czasie stanie w kolejce do upragnionej koszulki nagle, wśród gwaru węgierskiego języka, usłyszałam za sobą ojczystą mowę. Więc, niewiele myśląc, odwróciłam się, przywitałam i w ten sposób poznałam dwie entuzjastki wampirów z Warszawy. Został obgadany spektakl, inne wersje wampirów, Roma wraz z jej castingiem na Upiora (taaa, wtedy jeszcze była nadzieja Łukasza Dziedzica – Upiora...). Bardzo miło się rozmawiało, mimo panującego wokół hałasu. Cóż, cieszyłam się dodatkowo, bo po raz pierwszy miałam okazję porozmawiać w tzw. realu z osobami, które również interesują się musicalami, kochają „Taniec wampirów” i ogólnie orientują się lepiej ode mnie (no, nie żebym była specjalistką, bo nie jestem – po prostu nie mam na co dzień nikogo, kogo nie musiałabym uświadamiać, co to jest TW, gdzie go grają, kto w nim gra i całą resztę xP). Niestety rozmowę przerwał dzwonek wzywający na widownię, więc trzeba było się rozejść.
Tradycyjnie drugi akt rozpoczął się wspaniałym chórem, a gdy kurtyna się podniosła... Poczułam się po raz nie wiadomo który oczarowana. Komnata była przepięknie zrobiona. Rozwiązania scenograficzne podobne jak u nas, to znaczy – ściana, a w jej środku schody, na których stoi Krolock. Tylko u nas były one odrobinę „zakręcone”, tutaj – całkowicie proste. Ruchome obrazy z pięknymi ramami, ściana jakby czymś wyłożona. Wnętrze, w innych wersjach dość surowe, tu sprawiało wrażenie... no, powiedziałabym, że przytulnego, ale to nie jest dobre słowo. Czuć było tę „mroczność” unoszącą się w powietrzu Wink Cóż, na ten widok stwierdziłam, że wyjmuję aparat i nagrywam. Nie zauważyłam nikogo z obsługi, więc zaczęłam nagrywać, a że nie zostałam przyłapana, nagrywałam jeszcze potem dalej.
A na scenie działo się... och, co się działo. Sara zaśpiewała przepięknie – głos Andradi, jak już chyba pisałam, kojarzy mi się z głosem Cornelii Zenz i doskonale pasował on do piosenki. Krolock – zachwycający. Czuć było, że Sara jest jeszcze nie do końca pewna co robić, boi się, ale hrabia ją przyciąga, a tuż przed wspólnym śpiewem praktycznie podjęła decyzję. Wspaniały duet, w pewnym momencie Krolock już się nachyla nad Sarą, prawie wyciąga kiełki, ale w ostatniej chwili się powstrzymuje, szybkie podniesienie głowy, wymach ręką i odejście na parę kroków od ofiary. To kolejny moment, który mocno wbił mi się w pamięć. Krótki, ale pokazujący kunszt aktorski. Coś wspaniałego jednym słowem.
Tak więc wrażenia niesamowite, a tu przychodzi kolejny moment, na który się czeka – „Carpe Noctem”. Scenografia świetna, chociaż tancerze byli ucharakteryzowani jak wychodzące z grobu trupy – szkielet, coś jakby gnijące kawałki mięsa, te sprawy. Robiło to wrażenie nieco makabryczne...
Natomiast główna trójka tancerzy naprawdę się popisała. Tancerka-Sara już w „Czerwonych trzewikach” mi się spodobała, a w „Carpe Noctem” udowodniła, że naprawdę potrafi sobie w tańcu radzić, nawet jeśli jest przede wszystkim tarmoszona przez dwa wampiry. Biały wampir wypadł świetnie. A czarny wampir, znany jako Półnagie Ciacho... no cóż, na pewno nie był półnagi, czego odżałować nie mogę. Miał na sobie kubraczek, co prawda bez rękawów i trochę przykrótki, odsłaniający momentami to i owo, ale jednak... no to nie to samo, no xP Za to miał piękne, długie, czarne włosy. I rewelacyjnie tańczył. Naprawdę świetnie, a że na początku tańczył tuż przede mną – czułam się doskonale.
Tak więc z „Carpe Noctem” jest doskonały numer.
A jak żal było, gdy się skończyło... No ale po nocy przychodzi dzień, kury pieją i budzą Alfreda z sennego koszmaru, a w międzyczasie Kukol przynosi śniadanie i słucha rzewnej piosenki młodzieńca, bezlitośnie się z niego wyśmiewając. Alfred, gdy zdecydował się w końcu rozejrzeć, wrzasnął, wymierzył we wroga krzyż. To się Kukolwi nie spodobało, bo odszedł mrucząc coś pod nosem i na koniec spluwając gościom do owsianki. A niczego nieświadomy Abronsius wstał, przeciągnął się, i zabrał za jedzenie... Alfred też spróbował, zanurzył łyżkę, ale gdy próbował ją wyjąć... no, wyjął ją razem z dziwnym, zielonym czymś. No i Alfred nie zjadł śniadania.
Profesor dziarsko wymaszerował z pokoju, chłopak zaczął pakować krzyż do torby, a tu natknął się na gąbkę. Uniósł są delikatnie, niczym skarb, uśmiechnął się i... rozpoczął „Dla Sary”.
Moim zdaniem bardzo ta piosenka pasowało akurat do tego miejsca, chyba to w ogóle najsensowniejsze miejsce, w którym ten utwór powinien się znaleźć. A Alfred zaśpiewał ją naprawdę świetnie i – co ważne – nie zrobił z niej kołysanki. Nabrał chłopak odwagi i ruszył w drogę, hen, do krypty! Krypta była naprawdę bardzo efektownie zrobiona – piękny, gotycki balkonik, po którym skradał się Abronsius z Alfredem i bardzo klimatyczne trumienki (których zdjęcia wrzuciłam na Chomika). Cała scena przyprawiła mnie co prawda o uśmiech, ale cóż... węgierski Alfred nie potrafił trząść się tak wspaniale, jak robił to Marcin Wortmann, a Profesor nie był aż tak poruszony nieposłuszeństwem ucznia jak Robert Rozmus. Ale może to też kwestia tego, że nie rozumiałam, co mówią – niby wiedziałam, ale wiadomo, że zawsze jest zabawniej, gdy mówią w języku, który rozumiesz Wink I właściwie ze scen w krypcie nie zapamiętałam wiele. Duet Chagalowo-Magdowy wypadł na szczęście świetnie, zwłaszcza ze strony Magdy, paradującej w czymś w rodzaju rozwichrzonego koku na głowie. Była wspaniała, a Chagal dzielnie jej sekundował. Kukol również stanął na wysokości zadania, widownia się śmiała. Bardzo pozytywnie.
A Abronsius w towarzystwie Alfreda wędrują zamkowymi korytarzami i trafiają do wielkiej biblioteki, która w Profesorze natychmiast wzbudziła wielki entuzjazm. Samej „Biblioteki” za bardzo nie lubię, zaczęłam się więc przyglądać scenografii – bo tutaj pojawiły się zmiany. Oczywiście półki zapełnione książkami były (bo jakże miałoby ich zabraknąć), ale stały na czymś... hm, na środku sceny stało coś w rodzaju dużego koła ( takie trochę kanciastego), pustego w środku, na którym umieszczona była scenografia. Stały więc tam półki z książkami, a gdy Abronsius zaczął zagłębiać się zarówno w lekturę jak i scenografię (bo zaczytany wmaszerował do wnętrza), a Alfred usłyszał śpiew Sary, całość zaczęła się obracać, co naprawdę dawało wrażenie spaceru po Kroloczym zamku. Bardzo ciekawe rozwiązanie.
W każdym razie Alfred pognał za głosem Sary, dekoracje obróciły się i wraz z młodzieńcem widownia trafiła do łazienki – i to jakiej! Nowoczesnej łazienki pełną gębą, z wysoką, dużą wanną, kafelkami na ścianach, pełen luksus! Sara oczywiście się oburzyła nagłym wtargnięciem amanta (o którym pewnie zdążyła zapomnieć oczarowana von Krolockiem... ja się tam jej nie dziwię xP) i rozpoczęli rozmowę, która do niczego nie doprowadziła. Alfred odwrócił się, zgodnie z poleceniem, pogadali, a potem scena znowu zaczęła się obracać. Na chwilę przed tym zobaczyłam jeszcze, jak Sara unosi w rękach pianę z kąpieli, rozdziela, kładzie na dłoni i dmucha, a gdy unosi się w powietrzu, zaczyna się radośnie uśmiechać i łap, po następny kawałek! Po raz kolejny poczułam się oczarowana Andradi Zsanett (po raz pierwszy było to, przypominam, w „Tak miły jak nikt”, gdzie tuliła do łona poduszkę). Naprawdę uroczo to wyglądało.
Podświadomie czekałam na „Dla Sary” i lekko się zdziwiłam, kiedy milczący Alfred trafił ponownie do biblioteki. Abronsius wywędrował z wnętrza ze stosem książek, nakazał szukania wszelkich odpowiedzi w księgach, klepnął je z satysfakcją, a z nich uniósł się tuman kurzu... Zgnębiony asystent posłuchał mistrza, przeszukał półki i o, trafił na odpowiednią dla siebie lekturę. I rozbrzmiały pierwsze tony „Gdy miłość się budzi”. Ze strony Alfreda bardzo przyjemnie wykonany początek. Rozlega się ala-sarowe „aaaaa” i naiwny młodzieniec już biegnie ku domniemanej ukochanej. W międzyczasie scena się obraca, tym razem w kawałku scenografii jest dziura, widać Sarę w czerwonej sukni, najwyraźniej przygotowującą się do balu i kręcącego się wokół Kukola, tu poprawiającego krynolinę, tu coś podającego – urocza scenka, której nigdzie poza węgierskimi wąpierzami nie uraczymy Wink
Ale Alfred biegnie już do ukochanej, tylko że na drodze staje przeszkoda. Herbert, oparty o ścianę, czeka! W dodatku wizualnie przedstawiał się bardzo dobrze – może nie tak jak polski, ale na pewno o wiele lepiej niż na zdjęciach, które można było obejrzeć na stronie VB (zasługa oświetlenia...?). I w tym momencie zaczęły się żarty. Przysuwanie się do Alfreda, podrywanie, z pieśnią na ustach – super! Osobiście w okolicach wspólnego tańca dostałam autentycznej głupawki, która objawiła się tym, że zsunęłam się nieco z wrażenia z krzesła, zasłoniłam dłońmi usta, a zza nich wydobywał się zduszony śmiech, którego nie mogłam opanować. Ale cała widownia, łącznie z panią obok (z którą znowu wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia, dziwnie się poczułam xD) śmiała się razem ze mną. Alfredowi jednak do śmiechu nie było, bo Herbert czaił się na jego krew... Książka zamiast szyi i w nogi! Nur w publikę, ucieczka, a Herbert tymczasem wchodzi sobie w scenografię, idzie skrótem, i staje po drugiej stronie sceny, czekając na ofiarę. Niczego nieświadomy młody naukowiec już tyłem, oglądając się, wkracza po schodkach na scenę, już ociera pot z czoła, już oddycha z ulgą, po czym ogląda się... Tuż za nim wampir! Krzyczy więc, rzuca się do ucieczki, ale Herbert go przewraca, turlają się po ziemi, już-już prawie użarł... Ale, proszę państwa, w ostatniej chwili przybywa z odsieczą Abronsius wraz ze swoją niezastąpioną parasolką! I sprawił biednemu Herbertowi lanie, a asystentowi urządził kazanie. W tym momencie chyba już wszyscy umierali ze śmiechu Wink Wyszło wszystko wspa-nia-le!
Nasi niezmordowani pogromcy wampirów ruszają w drogę powrotną do krypty, mamy oczywiście znów piękny, gotycki balkonik i nagle rozlega się „He ho he!”. Mało co było widać – Alfreda z Profesorem gdzieś tam się po scenie pałętających i postać Krolocka, która jednak w połowie zniknęła. Głos oczywiście rozchodził się dalej, Abronsius wystawił przed siebie parasol, niczym miecz, stanął przed Alfredem, osłaniając go i z lekkim obłędem w oczach zaczął się rozglądać, szukając źródeł tego głosu... A za nimi zjeżdża płyta cmentarna, osiada powoli na deskach sceny. Nasza dwójka jeszcze się przybliża, jakby chcąc zbadać to kuriozum, ale gdy pierwsze wieka grobowców się podnoszą, biorą nogi za pas.
Wampiry powoli, stopniowo wynurzają się z grobów, wymachując rękami, stając na nogach, z pieśnią na ustach. Najpierw taniec koło grobowców, potem zbliżanie się do krawędzi sceny. Stroje mają piękne, bardzo autentyczne, ale brakuje im moim zdaniem indywidualności i uroku, jakie posiadały polskie. Co nie zmienia faktu że tancerze są świetni. W zielonym świetle jedni schodzą ze sceny, inni ze sceny wmaszerowują na balkony (bo wejścia z boku znajdują się tuż przy schodach na scenę) by postraszyć publikę. Wszystko perfekcyjnie, ale nie poczułam jednak tej atmosfery grozy, jaka była w Romie. Chociaż wydaje mi się, że w tym momencie winić trzeba brak przejść między rzędami.
A teraz kierujemy się powoli ku temu, na co z niecierpliwością już czekam. Wampiry wychodzą, zapada na scenie mrok, z oparów dymu wyłania się majestatyczna postać Krolocka. I pierwsze nuty „Nienasyconego głodu”...
Co tu dużo mówić – Egyhazi Geza wykonał ten utwór po mistrzowsku. Pięknie śpiewał i pięknie się ruszał, wkładał w to, co śpiewa duży ładunek emocji, ale znowu nie przesadzał – dostojny hrabia, cierpiący nad swoim losem, ale nie potrafiący do końca wyrazić swoich uczuć. Coś pięknego. W miarę upływu czasu Krolock powoli zbliżał się do sceny, a ja coraz bardziej się wzruszałam. W końcu hrabia przystanął niedaleko krawędzi sceny i zaśpiewał ostatnie nuty, a ja – co tu dużo gadać – miałam autentycznie łzy w oczach. Co naprawdę dobrze świadczy o śpiewie Gezy, bo nie należę do osób, które wzruszają się na byle czym.
Krolock utrzymuje końcówkę, utrzymuje, unosi ręce, po czym opuszcza, i krzyżuje na piersi. Ułamek sekundy po tym, jak kończy, wybuchają brawa, rozlega się na całej widowni wrzask, w którym skwapliwie uczestniczę. Brzmiało to tak, jakby ludzie przez cały utwór siedzieli z zaciśniętymi gardłami, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, po czym nagle, po zakończeniu, blokada gwałtownie ustąpiła. Przynajmniej ja miałam takie wrażenie. Krolock stoi, wpatrując się w przestrzeń, odbierając zasłużoną owację, a brawa trwają dalej i dalej. Wampir znika, już wydaje się, że ludzie kończą, niby brawa słabną, krzyki trochę cichną, brawa dalej... aż tu nagle rozlegają się z nową siłą, ludzie hm, wybijają rytm, znowu rozlegają się krzyki. Na scenę powoli wchodzi Alfred z Abronsiusem, ale brawa wytrwale trwają.
Z dużym wzruszeniem wspominam ten moment. Nie chodzę codziennie do teatrów, ale trochę już widziałam i nigdy nie spotkałam się z taką reakcją. Tak entuzjastyczną i gwałtowną. Osobiście byłam już trochę na skraju histerii i chyba nie tylko ja... W dodatku jeszcze to końcowe wybijanie rytmu – pojawiło się we mnie takie miłe uczucie więzi emocjonalnej z całym ludem na sali (a przynajmniej tym krzyczącym). Bardzo klimatyczne... Coś niesamowitego.
Alfred z Abronsiusem wychodzą na scenę, Profesor mówi słowo do ucznia, oklaski jeszcze brzmią, ale już milkną, trzeba wrócić do spektaklu. Parę słów, muzyka i moment na zmianę scenografii, a także – w moim przynajmniej przypadku – ustabilizowanie psychiki. Przy opisie „Nienasyconego głodu” zapomniałam na śmierć o jeszcze jednej ciekawostce – otóż nasz Krolock miał z tyłu płaszcza duży, błyszczący krzyż Ankh. Na początku trochę mi to zazgrzytało, ale potem stwierdziłam, że wygląda całkiem interesująco i dodaje uroku kroloczemu odzieniu.
No tak, wróćmy... Profesor tam wypowiada jakieś zdanie i wraz z asystenem zchodzi ze sceny, chwila pięknej muzyki i czas na zmianę dekoracji. Przez tę chwilę z prawdziwym rozrzewieniem wpatrywałam się w scenę... Ale już moja uwaga wyostrzyła się, bo sala balowa wyglądała inaczej niż znane nam sale balowe. Pośrodku znajdywały się wrota, z sufitu zwisało coś na kształt stalaktytów czy stalagmitów (nigdy nie wiem, które jest które, ale wiecie chyba, o co chodzi xP ), a z lewej strony wjechała wieżyczka, do której prowadziły kręte schodki. Wieżyczka ta wzbudziła u mnie małą konsternację bo była „samodzielna” (uch, nie mogę znaleźć lepszego słowa...), znaczy – była zamknięta, nie miała żadnego połączenia z tyłami sceny, jak to było w przypadku naszych polskich schodów. I tak patrzę na to i zastanawiam się, jakim cudem Sara mogła się na szczycie zmieścić ze swoją suknią. Porzuciłam jednak ten problem, gdyż wrota się otworzyły i na salę balową wmaszerował Herbert w filoetowo - różowym stroju. Machnął elegancko peleryną, odwrócił się i scena zaczęła wypełniać się wampirzym towarzystwem kiwającym się na boki. Naprawdę aż się od nich zaroiło. Profesor z Alfredem, ukryci przy schodkach wieży przyczaili się na nieostrożne dwa wampiry, bum delikwentów w głowę i w długą, za scenę, przebrać się. A muzyka już się zmienia, towarzystwo zwraca twarze w kierunku wieży, z której wyłania się Krolock. Wiadomo – siedział w niej od samego początku, ale i tak zrobiło to na mnie spore wrażenie, bo wyglądało to tak, jakby hrabia nagle zmaterializował się z nikąd.
I zaczynamy bal!
Herbert na początku stał z boku, przysłuchując się słowem szanownego ojca, ale gdy ten rozpoczął „Czy kiedykolwiek mamy dość?” podszedł do wieży, wspiął się do połowy schodów i śpiewał z Krolockiem, ustępując mu, gdy ten zaczął powoli, dostojnie schodzić na dół. Hrabia rozpoczął swoją przechadzkę w tłumie wampirów, a ja wodziłam za nim wzrokiem i właściwie z tej chwili nie pamiętam nikogo innego – wspaniały hrabia z połyskującą peleryną wypełnił całą moją wyobraźnię Wink Wampiry ułożyły się dookoła niego, Herbert przespacerował się z lewej strony na prawą i grzecznie słuchał. Napięcie wzrastało, bo zbliżała się chwila wielkiego wejścia Sary a ja ciągle się głowiłam, gdzie ona się pokaże. Krolock stanął obok Herberta, wampiry zaczęły się rozstępować, tworząc pośrodku szpaler. Wrota gwałtownie się otworzyły, pokazał się w nich Kukol, przepuszczający Sarę. Zrobiło to na mnie wrażenie – bardzo dobre wejście, coś kompletnie innego, niż w pozostałych wersjach. Kukol jeszcze coś tam jeszcze poprawił gościowi skrawek sukni, złożył ręce w geście zachwytu, bardzo fajny motyw). A Krolock stał i napawał się widokiem. Odwrócił się na chwilę, spojrzał na syna – a ten uśmiechnął się, lekko ukłonił i zrobił taki gest... no wiecie, „proszę bardzo”, wyciągnięcie ręki. Ojciec jakby się trochę ucieszył z aprobaty syna, kiwnął majestatycznie głową i zajął się już na amen Sarą. Wyciągnięcie dłoni, przyciągnięcie ofiary, delikatne głaskanie po szyi, stłumienie lekkiego sprzeciwu, odchylenie głowy... i chaps w szyję! Czerwone światło zalało scenę, dziewczyna się sekundę poszamotała, zaraz potem klasyczne omdlenie. Krolock wziął ją na ręce, zaprezentował towarzyszom, postawił z powrotem na ziemi i okazał się nieczułym draniem pozwalając upaść. Otarł usta chusteczką, która jakimś cudem pokazała się w rękawie no i koniec uroczystości.
Dźwięki menueta i bal. Tu nie wydarzyło się akurat nic zaskakującego, taniec, gadka Profesora i Alfreda, standard, aż w końcu Herbert zaczął się plątać, a wampiry gromadzić z prawej strony, złowrogo obserwując całą trójkę. Groza, jednym słowem. Bohaterski atak Alfreda świecznikiem, który nie wywarł specjalnego wrażenia, Krolock się z miejsca nie ruszył, popatrzył na świecę, chwilka ciszy... I podskok na fotelu, jako naiwny widz ponownie dałam się nabrać na krolocze „bu!”. Ale już Profesor wkracza do akcji, biegnie, z drugiego świecznika ustawia krzyż i całe towarzystwo ucieka, wrzeszcząc. Błyski, wrzaski Krolocka, ściemnia się, Sara, Alfrdd i Profesor uciekają przez góry. W końcu opadają zmęczeni, Abronsius na w pół zgięty dochodzi do kamienia, na którym siada, a Alfred śpiewa spoczywającej na jego kolanach Sarze. Nadzieje na wspólną przyszłość, wstanie, po czym Sara odsłania swoje świeżo wyrośnięte kiełki, złym wzrokiem poparzyła na szyję niczego nie spodziewającego się ukochanego...
No i skończyło się jak się skończyć musiało, urzępoliła go solidnie. A Profesor oczywiście wytrwale notował swoje spostrzeżenia niczego nie zauważając. Sara powysysała jeszcze Alfreda, powstrzymała go przed atakiem na Abronsiusa i wskazała palcem publiczność, jakby mówiąc: „Zostaw tego starego durnia, popatrz na tych ludzi, pełno młodej, świeżej krwi”. Chwyciła go za rękę i ucieczka przez widownię, a na scenę wchodzi Magda, za nią tancerze.
I cóż mogę tu powiedzieć – układ choreograficzny Finału taki, jaki dobrze znamy i kochamy. Ze strojami nieco gorzej. Jakkolwiek ładniejsze od niemieckich, to złożone przede wszystkim ze skóry, lateksu i klamer. Magda miała ładną sukienkę do kolan i wysokie trzewiki, jej akurat strój pasował, ale już Herbertowi, jak zresztą całej reszcie tancerzy - nie bardzo. Cóż, moim zdaniem polskich finałowych strojów nie przebije nic. O ile nasze uwydatniały ruchy tancerzy, to węgierskie trochę je ukrywały. I o ile w czasie całego spektaklu byłam pod wrażeniem węgierskiego zespołu tanecznego, to na Finale się nie zachwycałam.
Bo właściwie to czekałam już na brawa.
Końcówka już, światło gaśnie, wybuch oklasków.
Przyzwyczajona do Romy, z głupia frant wstałam prawie natychmiast. Po czym się rozejrzałam i tak... no nikt nie stał. Chwilę jeszcze postałam, ale usiadłam, pociągnięta za koszulkę przez jakąś dziewczynę z tył, nie mogąc zrozumieć, jak po TAKIM spektaklu może nie być owacji na stojąco. Ale huczne oklaski były. I wrzaski też. Zwłaszcza przy Herbercie, Alfredzie, Sarze, o Krolocku nie wspominając. Aktorzy ukłonili się, zniknęli, zagrała muzyka – i dopiero wtedy ludzie zaczęli wstawać. Cóż, widać inne zwyczaje. Ucieszyło mnie to, bo już zwątpiłam w tę węgierską publiczność, którą polubiłam w czasie spektaklu. Aktorzy wychodzili jeszcze trzy lub cztery razy, dokładnie nie pamiętam – ale w każdym razie sporo. Wrzaski były niesamowite, ja zdzierałam sobie gardło za każdym pojawieniem się Egyhazi Gezy na scenie. I nie tylko ja. Już za ostatnim razem słychać było, że wrzaski są lekko zachrypnięte i ludzi zaczynają tracić głos, ale gdy jeszcze cudowny Krolock wyszedł, wszyscy (mimo, że gardła wyraźnie protestowały) wydali z siebie finałowy wrzask. Geza wyglądał na wyjątkowo zachwyconego reakcjami publiczności, do tego stopnia, że za tym ostatnim wyjściem podszedł bliżej, prawie że na krawędź sceny, uniósł ręce do ust i posłał widowni całusa. No cóż... mnie przyprawiło to prawie o palpitację serca i o ile już wcześniej go uwielbiałam, to teraz moje uwielbienie wzrosło do niebotycznych rozmiarów.
I niestety na tym się skończyło. Ale jakoś tak czuć było, że to był wyjątkowo dobry spektakl, bo nawet aktorzy wyglądali na zaskoczonych takimi reakcjami publiczności.
I teoretycznie na tym powinnam swoją relację zakończyć, ale miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, które może warto opisać...
Z niechęcią wstałam z miejsca, i powędrowałam do wyjścia z widowni. Tu, w drzwiach, zostałam zaczepiona przez starszego pana, chyba z obsługi, który zaczął dobrotliwym tonem coś do mnie mówić po węgiersku. Natychmiast skojarzyłam o co chodzi – o nagrywania aparatem w czasie spektaklu, ale naturalnie postanowiłam grać głupią. Uśmiechnęłam się i z zakłopotaniem (w połowie udawanym w połowie nie, no bo jednak się trochę wystraszyłam) zapytałam: „Do you speak english?”. Pan popatrzył na mnie, machnął ręką i poszedł. Następne kroki przewędrowałam (a raczej przesunęłam się... tłok ludzi, wąski korytarz, ciężko było iść) radośnie, ciesząc się, że uniknęłam kłopotów, więc gdy poczułam na swoim ramieniu czyjąś rękę prawie że podskoczyłam w miejscu. Nie było powodów do obaw – zaczepiła mnie tym razem dziewczyna, która siedziała w rzędzie za mną i którą na początku spektaklu moja pamięć zarejestrowała jako fankę (koronkowa sukienka w barwach czarno-czerwonych, mroknesowy makijaż, misternie ułożone włosy-od razu wiadomo). Dziewczyna zaczęła coś do mnie mówić po węgiersku, ale na szczęście angielski znała. A chodziło jej o to, żebym jakoś w internecie zamieściła zrobione nagrania. Zaczęłyśmy ogólnie mówić o spektaklu. Na wiadomość, że jestem z Polski dziewczyna zdziwiła się i powiedziała, że dopiero co tydzień temu rozmawiała z chłopakiem, który też przyjechał na VB z Polski. Zabrałam się więc za tłumaczenie jej tragicznej sytuacji polskich fanów gdy zostało mi to nagle przerwane. Pan, który mówił do mnie wcześniej wrócił. W towarzystwie. Jednego z tancerzy – w pełnej charakteryzacji. Oczywiście na ten widok zabłysły mi oczy i gdy ów tancerz po angielsku dawał mi ochrzan za nagrywanie, ja patrzyłam na niego radosnym wzrokiem. Vampirok miał jakieś problemy z mówieniem po angielsku, coś mu wyraźnie w tym mówieniu przeszkadzało. I jak się okazało nie był to zachwyt, jaki się chyba musiał w moich oczach malować Razz Po wypowiedzeniu z dwóch zdań tancerz zrobił dziwną minę, szybko sięgnął do ust i... wyjął z nich szczękę. Po czym przemawiał dalej do mnie trzymając tę szczękę na otwartej dłoni. Cóż, musiałam mieć wtedy co najmniej głupi wyraz twarzy, bo końcu gdzieś tę szczękę schował.
Ochrzan dostałam, a że jednak trochę się bałam, że będą chcieli mi robić jakieś numery (chociaż w sumie nie wiem jakie Razz) to na jego oczach wykasowałam dwa nagrania. W ten sposób „Sala balowa” i „Finał” poooszłyyyy. Ale trzy inne zostały.

Recenzja super. Ale ja bym tam chciała pojechać.. Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Pon 16:45, 18 Lut 2008 Zobacz profil autora
Wampiry
Administrator



Dołączył: 27 Paź 2006
Posty: 427
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Post
Uhuhu, obszerna recenzyjka... Very Happy Ja powiem tyle: Andradi Zsannet w roli Sary bdb, Egyhazi Geza mi się mimo wszystko nie podobał. Alfredem był Santa Laszlo... taki Marcinowy (czyli bardzo OK.), Rebeką była Judit Dobos. To jest prawdziwa Rebeka. Obleśna, twarda gospodyni. Magda - Keckes Timea. COOL. Tylko widać jej było stanik. Very Happy Ale to taki drobny szczegół Wink Chagallem nie pamiętam kto był, pamiętam, że mi się podobało średnio. Ale Krypta mu wyszła. Herbert.. Ech, David Pirgel to nie mój Herbert. Herbert powinien mieć obcisłe spodnie, ale poza tym głosowo się nie sprawdził. Aktorsko trochę lepiej, ale i tak Kubie (ew. Modestowi Very Happy) nie dorówna. Ogólnie mówiąc podobało mi się. Scenografia była chyba najlepszą z dotychczasowych produkcji (szczególnie Sala Balowa). No. I tyle Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Wto 20:55, 01 Kwi 2008 Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:    
Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna » Taniec Wampirów Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do: 
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Design by Freestyle XL / Music Lyrics.
Regulamin