Wampiry |
Wysłany: Pią 20:39, 18 Kwi 2008 Temat postu: |
|
B - Trzeba przyznać, autor pojechał po filmie strasznie. "JCS: Millenium" całkiem mi się podobał. Jerome Pradon (Aragorn z "LOTR") bardziej piszczy niż śpiewa, ale aktorsko nadrabia. Glenn Carter jako Jesus - Taki zwykły. I niby on ma być kultem miliardów ludzi? Ja to bym się przepisał na inną religię . Tony Vincent jako Szymon Piotr - fajnie, ale czym tu się zachwycać? Znam jednego fana Vincenta, ale to strasznego. Co chwila wspomina jakie on ma kocie ruchy i etc. Dziwne, prawda? Autor ma rację, zdjęć w plenerze nie ma, film kręcony w studio. Jednak przy wszystkich plusach tego filmu również polecam film z 1973. Ted Neeley & Carl Anderson. Duet marzeń A co do samego musicalu - miał chyba premierę we wszystkich krajach świata! Istnieje nawet wersja Chile, wiecie?  |
|
Mateusz |
Wysłany: Śro 21:57, 09 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Tutaj bardzo niepochlebna recenzja na temat filmu "Jesus Christ Superstar 2000" (Remake tego z 1973)
"Na przełomie lat 1969 i 1970 panowie Andrew Lloyd Webber i Tim Rice stworzyli rock operę, zatytułowaną „Jesus Christ Superstar”. Opowiada ona o ostatnich dniach życia Jezusa z Nazaretu. Wzbudziła wiele kontrowersji, głównie ze względu na przedstawienie Chrystusa jako człowieka, który waha się i nie do końca zgadza się z wolą Boga, nakazującego mu umrzeć na krzyżu. Judasz i Piłat także nie akceptują roli, jaką mają do spełnienia w wielkim boskim planie. Musical zdobył ogromną popularność i wystawiany był w wielu krajach na całym świecie, również w Polsce. Na jego podstawie powstały dwa filmy – pierwszy w 1973 roku, a drugi w 2000 roku. I o ile ten starszy pretenduje do miana arcydzieła, to nowa wersja w reżyserii panów Gale’a Edwardsa i Nicka Morrisa zdaje się wołać o pomstę do nieba.
W tym „dziele” złe jest tylko jedno – wszystko. Ani trochę nie przesadzam. Nie udało się tam nic! Żałosna jest reżyseria, aktorstwo, scenografia, montaż. Jedynie muzyka i teksty piosenek są rewelacyjne, jednak nie jest to akurat zasługa twórców filmu. Zacznijmy od aktorstwa i przedstawienia postaci. Jezus w wykonaniu Glenna Cartera jest przeciętny. Jego kreacja tak naprawdę ni ziębi, ni grzeje. Gdyby była to postać drugoplanowa, byłoby to do zniesienia, jednak w przypadku głównego bohatera, w dodatku obiektu kultu milionów ludzi na całym świecie, nie powinno to mieć miejsca. Dużo bardziej wyrazisty jest Jérôme Pradon jako Judasz, ale nie jest to wyrazistość, o jaką chodziło twórcom oryginalnego musicalu. Z założenia postać Judasza Iskarioty miała być swego rodzaju głosem rozsądku, nawołującym Jezusa do opamiętania się. Krytykuje on postępowanie Chrystusa, każe mu siedzieć cicho i nie wychylać się, dziwi mu się, że pozwala się do siebie zbliżyć prostytutce, Marii Magdalenie. Jednak wszystko to ma na celu ochronienie Jezusa i apostołów przed zgubnym losem. Z kolei w filmie Judasz jest niemalże bohaterem negatywnym. To człowiek chamski, agresywny i ordynarny. Przez sposób, w jaki się zachowuje ciężko zgodzić się z tym co mówi, a przecież mówi mądrze. Warto też wspomnieć, że Pradon śpiewa paskudnym, piskliwym głosem (baryton w roli przeznaczonej dla tenora – wpadka obsadowa, nie jedyna zresztą), co ostatecznie nie pozwala nam polubić, czy chociaż zaakceptować jego postaci. Ostatnim aktorem, do którego się przyczepię, jest Fred Johanson – Piłat. Po pierwsze, jest to rola dla tenora, ewentualnie barytona, a Fred śpiewa basem, w dodatku wyjątkowo nieprzyjemnym dla uszu. Natomiast dla określenia jego gry aktorskiej znajduję tylko jedno słowo – przesadzona. Piłat w jego wykonaniu wrzeszczy, miota się, płacze, wytrzeszcza oczy, a nie jest to tak naprawdę do niczego potrzebne. Jakby jeszcze zaczął tarzać się po ziemi, byłoby to idealne podsumowanie jego kreacji. Cała reszta obsady radzi sobie mniej więcej tak samo, jedynie Renee Castle jako Maria Magdalena wypada wyjątkowo dobrze w porównaniu z pozostałymi.
Całą akcję postanowiono przenieść w czasy współczesne. Aktorzy noszą więc skórzane kurtki i dresy, a scenografia ma na celu przypominać współczesne ulice. Powinno to uatrakcyjnić film, a tymczasem jest denerwujące – w końcu wszyscy doskonale wiedzą, że Jezus nie żył w naszych czasach, imperium rzymskie nie istnieje od setek lat, a ludzi nie skazuje się dziś na śmierć przez ukrzyżowanie. Co gorsza, reżyserzy najwyraźniej chcieli, aby film wyglądał jak spektakl teatralny. Scenografia jest więc bardzo uboga i „sztuczna”, a na zdjęcia w plenerze nie mamy co liczyć. Szkoda.
Ten film w ogóle nie powinien powstać. Mamy przecież już jedną adaptację filmową tego musicalu, która jest sto razy lepsza od tego, co proponują nam panowie Gale Edwards i Nick Morris. Boże, widzisz i nie grzmisz! Założę się, że gdy jakiś fan musicali trafi do piekła, będzie musiał oglądać ten film w kółko. Tymczasem jeśli ktoś ma ochotę na zapoznanie się z kultową rock operą Webbera i Rice’a, niech lepiej obejrzy wersję z 1973 roku, a tę niech omija szerokim łukiem." |
|
Kubomanka |
Wysłany: Śro 19:31, 09 Kwi 2008 Temat postu: Jesus Christ Superstar |
|
Rock - Opera A. L. Webbera. Uwielbiam! Pokazuje ostatnie dni życia Jezusa - wg. musicalu człowieka i w dodatku niechętnie zgadzającego się z wolą ojca, o tym, że ma umrzeć (Gdyby o tym dowiedziała się Katechetka... ) Najlepsze utwory to chyba "Heaven on their minds", "Gethsemane", "Blood Money"... Odtwórcy... Drew Sarich, Serkan Kaya, Maya Hakvoort... Ted Neeley, Jerome Pradon, Yngve Gason Romdal no i Carl Anderson (Ś.P)
 |
|